poniedziałek, 15 lipca 2013

Solec 44

Powróciłam z czeluści zabiegania. Szaleństwo zakończyliśmy chwilą oddechu w Warszawie gdzie nic innego nie robiliśmy jak spaliśmy, piliśmy, jedliśmy, byliśmy w teatrze i na koncercie i dużo, dużo czytaliśmy. Trzy dni zresetowania i rozpusty spowodowało naładowanie baterii na fulla i już od dzisiaj nie jestem zmęczona. Taki mały cud na potrzebę chwili.

Jestem na diecie i nie wypada jest mi jeść inaczej niż zgodnie z zaleceniami. Czasami jednak naprawdę się nie da... inaczej naprawdę można się udusić. Więc jak zdradzać to przynajmniej z klasą. Po pierwsze trzeba bardzo starannie wybrać miejsce złamania się. Dobrać odpowiednio godzinę, potem wystać przed menu z nadzieją na najlepszy wybór i... delektować się zaskakującym połączeniem smaków. Jeżeli zdradzamy samodzielnie w swojej kuchni to kupmy najlepsze składniki. Zdecydowanie warto poświęcić czas na znalezienie idealnego partnera. Ja szukałam tydzień. Padło na Solec i nie żałujemy ani trochę.

Z zup wygrał chłodnik rybny. Przyznaję się nie wiem co w tym aksamitnym kremie się znajdowało, bo M. pozwolił uszczknąć tylko kroplę ze swojej porcji. Ja natomiast wybrałam chłodnik pomidorowy, gdzie nie mogłam się pozbyć wrażenia, że jem truskawki. Charakteru nadawał jej kwiat czosnku. Bardzo ciekawe połączenie. Do obu z chęcią bym wróciła, ale na prowadzenie zdecydowanie rybka.


Zaciekawiona zestawieniem: młody ziemniak ze smażonym boczkiem i konfiturą cebulową z agrestem zamówiłam przystawkę i padłam na kolana przed tak udekorowaną propozycją. Słodko-słony smak zaskakiwał. Porcja była idealna, ponieważ nie da się tego dania zjeść w większej ilości.



M. wybrał sałatkę z pęczaku z nowalijkami i kozim serem. Sałatka lekka, z wyczuwalnym lekkim posmakiem curry. Również ciekawa propozycja, ale do niej pewnie bym nie wróciła.


Ja na danie główne wybrałam stir fry z hengera na młodych warzywach. Z całości byłam zauroczona smakiem kalarepy po obróbce termicznej - całkowicie straciła swoją cierpkość a pozostała esencja "kalarepowatości". Pycha! O ile mnie podniebienie nie myliło wyczuwałam miód gryczany, dla którego do tej pory nie miałam pomysłu. Jako przyprawa nadał się świetnie.


M. wybrał smażone sielawy na fasolce i pomidorach miażdżonych z miętą. Jeden kęs i padł najwyższej próby komplement od człowieka znad morza: u nas takich świeżych nie mają...


R., która nam towarzyszyła wybrała kluski kładzione z pieczonym kalafiorem, pomidorami i kozim serem informując, że możemy się częstować. Potwierdzam zatem, że były bardzo dobre.


Wisienką na torcie okazały się syropy, z których można zamówić sobie sok lub trochę bardziej winno-wyskokowy napój.




REWELACJA!!!

Solec 44
ul. Solec 44
Warszawa
http://www.solec.waw.pl/



wtorek, 11 czerwca 2013

Paszteciki zwane perduta w konchach ostrygowych



Dostałam książkę. Jakiś czas temu. Piękną, zaskakującą i bardzo pouczającą. M. jak tylko chce kupić mi coś co mnie wyjątkowo ucieszy to wyszukuje jakąś starą książkę kucharską. Na przykład wracając z podróży służbowej przywiózł mi starą książkę Juli Child "Julia Child & Company". Jest tak stara jak ja, więc nie powiem kiedy była wydana. Wyszperał gdzieś w antykwariacie i mam. Jak wracamy do domu z jakiejś wyprawy to za resztę drobnych kupujemy lokalne gazety kulinarne.

Książka, o której chciałabym dzisiaj napisać, tak bardzo mnie wciągnęła, że nie istnieje inna taka, której przepisy przeczytałam tak wnikliwie - prawie od deski do deski. "Gospodyni polskiej kuchni" Teresy Twarowskiej to opowieść o zwyczajach, rytuałach i szacunku do składników. Książka wydana w 1872 r przybliżyła mi bogactwo i różnorodność jaka panowała na naszych stołach (no może faktycznie tych zamożniejszych) zanim podstawowym składnikiem był ocet i co się uda wrzucić do gara. 

Zauroczona opisem na przystawkę "paszteciki zwane perduta w konchach ostrygowych", głowiłam się jak je właśnie tak podać. Z pomocą przyszedł mi Jammie Oliver, ponieważ to z jego restauracji za zgodą kelnera zabrałam muszlę. Przepis brzmi tak:

Proporcja na osób 12. Wziąść dwanaście konchów ostryg, wyłożyć je grubo masłem serdelowym (patrz masło serdelowe gdzie mowa o sosach), i w każdą skorupkę wpuścić z ostrożnością świeże jaje, alby żółtko z białkiem się nie zmięszało. Na wierzchu posypać należy tartym serem holenderskim. Przed wydaniem, na minut kilka wstawić do gorącego pieca, aby się jajko zapiekło, jednak żeby żółtka nie stwardniały. Wyjmując z pieca, można pokropić cytrynowym sokiem i zalać masłem zrumienionym z bułką utartą.

Oczywiście masło, masło i bułka to absolutnie za dużo kalorii dla osoby, która jest na diecie, więc przedstawię Wam przepis nieco odchudzony.

Paszteciki zwane perduta w konchach ostrygowych
(składniki na 1 porcję)

1 jajko
1 łyżeczka miękkiego masła
1 anchois
odrobina startego parmezanu
pieprz oraz natka pietruszki

Masło mieszamy z drobno posiekanym anchois. Muszlę dokładnie smarujemy powstałą mieszanką, wbijamy jajo, obsypujemy pieprzem i parmezanem. Pieczemy w piekarniku rozgrzanym do 170 stopni aż białko się zetnie. U mnie trwało to około pięć minut.

Wskazówki:
Muszla może się odrobinę bujać, więc dla bezpieczeństwa można przygotować podpórkę. Ja użyłam kokilkę. Oczywiście jeżeli nie macie muszli przepis sprawdzi się w dowolnym, małym naczyniu do zapiekania. Dopilnujcie jednak aby zarówno muszle jak i wybrane naczynie bardzo dobrze wysmarować masłem.

Po wyjęciu obsypać poszatkowaną natką pietruszki.

Smacznego!



środa, 5 czerwca 2013

Deser z jogurtu naturalnego, gruszki i orzechów włoskich

Trzymanie się diety jest najtrudniejsze kiedy przychodzi straszliwa chęć na słodkie. Zmienna pogoda powoduje, że mam ochotę zjeść coś słodkiego. Już. Natychmiast. Piękne desery kuszą z wystaw sklepowych. Czytanie blogów, gdzie słodkości wyglądają obłędnie tylko podsycają tę chęć. Przypominanie sobie najlepszego deseru jaki się jadło w życiu - galaretkę z limoncello z gałką lodów waniliowych domowej roboty nie pomaga. 

Na szczęście moja dieta jest wypełniona dobrymi, zdrowymi słodkościami, które można bezkarnie konsumować, pilnując oczywiście aby nie przekroczyć wytyczonej ilości. Nic w nadmiarze nie jest dobre.

Pamiętajcie, że jemy też oczami. Im ładniej uda Wam się zakomponować deser, tym bardziej zadowoli was ta propozycja i nie będziecie tęsknie spoglądać na batonika czy sernik. Dbałość o szczegóły doprowadzi do jeszcze większej radości z konsumpcji. Jakbyśmy w ogóle nie byli na diecie.



Deser z jogurtu naturalnego, gruszki i orzechów włoskich

200 g jogurtu naturalnego
200 g gruszki
10 g orzechów włoskich


Jogurt bardzo dobrze wymieszać aby stał się aksamitny, gruszkę pokroić w kostkę a orzechy rozdrobnić na malutkie cząstki (zostawić jeden do udekorowania góry). W kieliszku układać warstwy jogurtu, gruszki, orzechów aż do wykorzystania wszystkich składników.

Smacznego!

piątek, 31 maja 2013

Grillowane i wędzone ryby z Kaszub



Sezon grillowy zaczął się na dobre. Jedzenie na świeżym powietrzu zawsze smakuje lepiej. M. i ja stosujemy się do tego powszechnie znanego faktu nagminnie, albo wychodząc do ogródka jak tylko jest okazja, albo wybierając się do domku na Kaszubach. Wyjazd do lasu nad jezioro jest szczególny i niesie ze sobą pewnego rodzaju rytuały, bez których trzeba by go spisać na straty.

Pierwszym z nich jest musowe wypicie porannej kawy na tarasie. Kiedyś zwykłej rozpuszczalnej, ale od kilku lat takiej z kawiarki, z ciepłym spienionym mlekiem. Najlepiej zanim się ludzki świat zdąży obudzić, żeby jeszcze ten dziki można było w spokoju nasłuchiwać. A do tego książka. O tak!

Drugi to wyprawa do pobliskiej wsi na małe zakupy. W sklepiku raz dziennie pojawia się przepyszna drożdżówka z kruszonką i jakimś sezonowym owocem. Taka tradycyjnie upieczona, "na pół łokcia". Pieką ją miejscowe Panie i jak dobrze się trafi to jest jeszcze ciepła. Po prostu pyszna. M. zaczyna wyjadać kruszonkę od samego wyjścia ze sklepu i po powrocie do domku jest jej o połowę mniej.

Czasem pierwszeństwo podjadania ma ryba. W tym samym sklepiku można o podobnej porze kupić przepysznego, jeszcze ciepłego, wędzonego pstrąga. Delikatne mięso ryby idealnie odchodzi od ości i jest tak zwyczajnie wyborne. Zawsze i niezmiennie powalające.


No ale mamy weekend, jesteśmy w lesie i grzeje słońce - grill to przecież absolutny mus. I tutaj pojawia się trzeci punkt programu. Kolejna wyprawa to spacer do miejscowego rybaka i kupienie tego, co udało mu się rano złowić. Ma tak duży ruch, że trzeba się dzień wcześniej zapowiedzieć: "Zamawiam kilogram ryby jaką Pan jutro złowi". I następnego rana odebrać skarby.  Zaprosiliśmy Szanownych Gości, więc na ruszt trafiła ryba w trzech odsłonach. Sieja obsypana peperoncino zapiekana w folii, szczupak w pieprzu ziołowym i miętą zerwaną nad jeziorem, lin z cebulką i wyciśniętą cytryną. A do tego dwa rodzaje chleba własnego wypieku (w tym jeden autorstwa Szanownych Gości) i piwa: pszeniczne i żytnie z lokalnego mikrobrowaru (czyli z naszej kuchni).


Uwielbiam tak spędzać wolny czas. Z przyjaciółmi, powoli, smacznie.

Cudownie!


czwartek, 23 maja 2013

Sałatka z jajkiem, szparagami i kukurydzą

W ramach diety zjadłam dzisiaj sałatkę z jajkiem, szparagami, kukurydzą i pyszną grahamkę maminej produkcji. Szczegóły i przepis znajdziecie TUTAJ.

poniedziałek, 20 maja 2013

Opowieści z Manchesteru

No to wyszło szydło z worka i dłużej ukrywać się nie da. Jestem na diecie od kilku miesięcy i mam jak to się mówi ładnie: efekty z powziętej inicjatywy. Zmniejszam się systematycznie, a od dosłownie chwili, pod okiem czujnej Pani Dietetyk, wzmacniam swe dzieło zniszczenia tkanki tłuszczowej. A niech sobie wymiera. A niech ginie i nie wraca.

No dobrze dieta dietą, ale czasem człowiek na wakacje też musi sobie pojechać. Wybraliśmy się więc z M. na 30te urodziny mojej siostry (nie wypominam Ci wieku:P). Plan był taki, że pojadę i słowa dieta nie ma w moim słowniku. Mogę wypić alkohol, zjeść angielskie śniadanie czy też to na co będę miała ochotę, ale jak wracam to przechodzę na detox.

Plan się udał jak nic. Jadłam i piłam wybornie. Dzień w dzień nowe smaki, nowe miejsca.

Wyprawę można podzieli na kilka głównych wątków.

Wątek I
Opowieść o Jamie Oliverze i jego włoskiej knajpie na King Street.

Po pierwsze, że tam idziemy z okazji urodzin siostry to była dla mnie niespodzianka. Chyba jedyna tak długo skrywana tajemnica w mojej rodzinie, tylko po to żeby sprawić mi przyjemność. Po drugie jakże genialne miejsce w tworzeniu smaku, luzu, atmosfery. Wszystko tam było pomysłowe. Za małe stoliki? Postawmy puszki z pomidorami i postawmy deski z antipasti na podwyższeniu. Dzieci mają problem z wyborem tego co chcą zjeść? Dajmy zabawkę gdzie wyświetlą to na co mają ochotę. Restauracja mieści się w budynku po starym banku? Prywatną salę urządźmy w wielkim sejfie wypełnionym całą masą skrytek.



Ponieważ ceny przy tym wszystkim były więcej niż znośne, do Jamiego wybraliśmy się dwa razy.


Wątek II
Opowieść o piwnych wyprawach po złoto.

No bo przecież z M. nie mogło być inaczej. W krainie pubami BrewDoga płynącej nie było innego wyjścia. I tak okazało się, że jestem absolutną fanką AIPA i całej masy szkockiej punkowej produkcji. Spróbowałam też najmocniejszego (no prawie) piwa świata - Tactical Nuclear Penguin i te pyszne 32% samej esencji powaliło na kolana. Sami mówią o sobie, że "BrewDog is a post Punk apocalyptic motherfucker of a craft brewery" a ja mam ochotę zakrzyknąć Hell yeah! 



Wątek III
Pysznie, domowo i od serca.

Przez ten tydzień zostaliśmy ugoszczeni przez wiele osób. Każdy pokazał swój kunszt kulinarny. Na ten temat mogę powiedzieć, że zdecydowanie uwielbiam jak ktoś dla mnie gotuje. Jedni się trochę niepotrzebnie stresowali gotowaniem dla blogowiczki, a inni dumnie pokazywali swoje umiejętności. Za każdym razem było pysznie i wystaranie. Fajnie jest kiedy inni się o Ciebie troszczą i serwują genialną jagnięcinę, curry, pasty, czy też pyszne angielskie śniadanie (killer nad killerami).




A już za chwilę coś na grilla w wersji light.
Do następnego!

niedziela, 5 maja 2013

Pomidorowa zupa rybna



Wiem, że nie było mnie tutaj całą masę czasu, ale ostatnio moje życie wypełniło totalne szaleństwo działań, zadań, wyzwań i radości. Dodatkowo pogoda nie sprzyjała ani trochę do zrobieniu minimalnie dobrego  zdjęcia, więc siłą rzeczy nie mogłam wyżyć się blogowo i kulinarnie. Wczoraj w nocy wróciłam z mojej majówki, która upłynęła pod znakiem kulinariów. Cała masa dobrej jakości jedzenia, przygotowanego zarówno przez specjalistów jak i amatorów, którzy o nim właściwie wiedzą wszystko. Zrobiliśmy mnóstwo zdjęć, które uporządkuję w jakąś sensowną opowieść i podzielę się nią jeszcze w tym tygodniu. Dla zachęty dodam, że między innymi wybraliśmy się na wielką włoską ucztę do Jamiego Olivera. Dwa razy :)

Po takim tygodniu wypełnionym nie zawsze lekkim jedzeniem wróciłam do lodówki, w której przed wyjazdem zostawiłam światło. Na śniadanie złagodził objawy przejedzenia serek wiejski, a prawdziwym błogosławieństwem okazała się lekka i świeża zupa rybna podana na obiad. Myślałam o niej od wczoraj i jak się okazało wszystkie składniki udało mi się dostać w lokalnym sklepie dzisiaj rano.

Zupa jest lekko kwaskowata i bardzo aromatyczna. Przygotowanie jej nie sprawi Wam kłopotu a smak jest zniewalający i na pewno ta potrawa zagości na dłużej w Waszym menu. W moim na pewno tak.

Pomidorowa zupa rybna
(przepis na 4 porcje)

Składniki:
250 g świeżego łososia bez skóry
1 puszka pomidorów pelati bez skóry
włoszczyzna
5 małych ziemniaków
1 mała cebula
4 ząbki czosnku
skórka starta z 1 cytryny
sok z 1/2 cytryny
pieprz ziołowy
2 liście laurowe
3 ziarna ziela angielskiego
1/2 łyżeczki papryki słodkiej
sól, pieprz, cukier brązowy
1,5 l wody
2 łyżki oliwy z oliwek

Cebulę pokroić w kostkę a czosnek w talarki. Zeszklić na oliwie w garnku. Dodać pokrojoną w grubsze talarki włoszczyznę (bez pora) i chwilę podsmażać, wlać pomidory i chwilę poddusić rozdrabniając pomidory na mniejsze kawałki. Wlać wodę, dodać półtalarki ziemniaków oraz pora, wsypać ziele, liście, paprykę i pieprz ziołowy i zagotować, zmniejszyć ogień. Dodać sok i skórkę z cytryny i gotować zupę aż warzywa będą ugotowane aldente. Doprawić solą, pieprzem i cukrem do smaku. Łososia pokroić w drobną kostkę (około 0,5 cm) i dodać do zupy. Zamieszać i zgasić ogień pod garnkiem po dosłownie 30 sekundach od wrzucenia ryby do zupy. Przykryć i odstawić na przynajmniej 5 minut przed podaniem. Talerz obsypać drobno posiekaną natką pietruszki. Fajnym pomysłem jest doprawienie zupy na talerzu poprzez wyciśnięcie odrobiny cytryny.

Smacznego!


poniedziałek, 8 kwietnia 2013

Pizza z szynką parmeńską, czerwoną cebulką, peperoncino i mozzarellą




No dobrze film filmem, zima zimą, ale czasem coś ugotować trzeba.

Uwielbiam wszystko co włoskie. Prostota składników, umiejętne połączenie ich ze sobą, zawsze dają spektakularne efekty. Z  naszej podróży do Włoch przywiozłam ze sobą umiejętność nieprzesadzania z ilością dodawanych składników. Trzy, góra cztery składniki użyte w odpowiednich proporcjach, zawsze skutkują wielkim "łał" na talerzu. Moje makarony nie ociekają sosem a są nim tylko lekko muśnięte. Zresztą od ponad trzech miesięcy unikam wszelkich tłuszczy, śmietan i tym podobnych odkładających się w biodra składników. Trzeba trochę czasu poświęcić na to, aby nauczyć się  po co sięgać i w jakiej ilości żeby  nam służyło. Taka cieniutka pizza co prawda nie jest odchudzającą potrawą, ale z całą pewnością Wam nie zaszkodzi. Przepis ma jeszcze jedną zaletę... robi się ją zdumiewająco szybko. Czas od rozpoczęcia przygotowania: 45 minut i jemy. Nie da się tego zepsuć :)

Pizza z szynką parmeńską, czerwoną cebulką, peperoncino i mozzarellą
(przepis na 2 małe pizze)

Przepis na ciasto znajdziecie TUTAJ

4 plastry szynki parmeńskiej
1/2 mozzareli
1/2 średniej czerwonej cebuli
4 łyżki koncentratu pomidorowego
ząbek czosnku
suszona bazylia
kilka płatków peperoncino
sól, pieprz
papier do pieczenia

Ciasto przygotowujemy analogicznie jak w podanym wyżej przepisie. Koncentrat mieszamy z papryczką, bazylią, solą i pieprzem i rozsmarowujemy po cieście. Układamy szynkę, którą wcześniej rwiemy na mniejsze kawałki - po dwa plastry na krążek. Osobiście proponuję odciąć tłuszcz aby pizza była jeszcze bardziej light. Obsypujemy poszatkowaną w kostkę cebulą i rwiemy mozzarellę na mniejsze kawałki rozprowadzając równomiernie. Tak przygotowane pizze wsadzamy do pieca nagrzanego do 200 stopni i pieczemy przez około 10 minut.




Smacznego!

niedziela, 7 kwietnia 2013

Wszystko za życie

Piękny film wczoraj widziałam. Taki z gatunku tych, które koniecznie muszą trafić na moją półkę, na trwałym nośniku, zaraz obok tych, które wcześniej zawładnęły moim sercem. Zabrałam się do tego filmu zupełnie nie po kolei, czyli w pierwszej kolejności zakochałam się w ścieżce dźwiękowej a potem, zachęcona muzyką i opisem filmu, sięgnęłam po obraz. Teraz inaczej kocham już muzykę, a myśląc o filmie ciągle mam ciarki i lekki ścisk w gardle na samą myśl o nim. Wzruszający i trafiający w szczególne struny. Bardzo bliski. Zostaje.

Absolutnie szczerze polecam tę opartą na faktach opowieść o marzeniach, odwadze i konsekwencjach podejmowanych decyzji.

Polski tytuł - Wszystko za życie


Muzykę do tego filmu skomponował Eddie Vedder i tak dla zachęty coś Wam pokażę:

 

I jak? Ja będę na pewno wracać.

Kulinarnie po świętach nie chce mi się szaleć. Rozleniwiona robię naprawdę niewiele. Może to przez tę absurdalnie przeciągającą się zimę? Marzenie o wiośnie i możliwości wystawienia twarzy na ciepłe promienie słoneczne stało się olbrzymie. Chyba nie znam osoby, której ta sytuacja nie męczy.

W ramach próby nie poddania się zimie, tego przedwiośnia hodujemy całą masę różnego rodzaju kiełków, które konsumujemy do wszystkiego i niemal ze wszystkim. Dzisiaj skończyliśmy rzeżuchę a zaraz spróbujemy np. kiełków pora.

Warto zaopatrzyć się w kiełkownicę, bardzo proste urządzenie, które pozwoli Wam w szybki i czysty sposób wyhodować swoją porcję zdrowia w pigułce. Każdy kiełek smakuje zupełnie inaczej dlatego tak dobrze jest wypróbować ich jak najwięcej, aby znaleźć swój smak. U nas w menu serwujemy kiełki rzeżuchy, soi, grochu cukrowego, soczewicy zielonej, soczewicy brązowej, fasoli mung, rzodkiewki, pora, lucerny i mojego ulubionego brokuła. Skąd te wszystkie dobroci? Z lokalnego młyna, ale to już zupełnie inna historia, na którą na pewno przyjdzie czas.

Kiełki soczewicy i rzodkiewki

Poranne śniadanie z własnym chlebem i kawą z kawiarki. Pełen relaks.

wtorek, 26 marca 2013

Domowa biała kiełbasa z indyka i wieprzowiny




Zwolniłam na chwilkę. Dopadło mnie i skręciło na moment schorzenie o idealnej nazwie dla kapeli hardrockowej.. kręcz karku. M. twierdzi, że nawet do chórku by mnie wzięli z moimi profesjonalnymi jękami przepełnionymi bólem istnienia: aaaałaaaa!!!!

Z tego też powodu obiecana relacja z niedzielnej produkcji białej kiełbasy pojawi się chwilę później niż było zapowiedziane. Będzie to dzisiaj. Robienie takiej kiełbasy to całkiem fajna sprawa i o dziwo całkiem logiczna. Poszło nam tak sprawnie, że przez 40 minut udało nam się przygotować całą masę pysznych kiełbasek.

Obecnie jestem w trakcie przekonywania moich rodziców o to by w ich ogrodzie postawić małą wędzarnię. Marzą mi się różne mięsa, ryby otulone tym cudownym aromatem. Od dawna już nie kupujemy wędlin na kanapki. Mam problem z tym żeby zaakceptować mięso w jedzeniu, którego sama nie przetworzyłam. Innymi słowy muszę wiedzieć co zostało zmielone aby mi naprawdę smakowało. Przez niekupowanie wędlin staram się zapewnić moją produkcję, ale takie wędzenie to byłaby zupełnie nowa jakość i zdobyta sprawność. Może uda się przekonać do postawienia takiego przybytku... ręce do pracy jakby co są :)
 
Biała kiełbasa z indyka i wieprzowiny

1,5 kg udźca indyka bez skóry
0,5 kg karkówki wieprzowej
0,5 kg chudego boczku - w moim przypadku bardzo chudego
1 cebula
1 główka czosnku
flaki wieprzowe solone - do kupienia np. w mięsnym na rynku
250 ml zimnej wody
4 łyżeczki soli
5 łyżek majeranku
dwa liście laurowe
3 ziarenka ziela angielskiego
3 ziarenka jałowca
2 łyżeczki startej gałki muszkatołowej
pieprz

Mięso zmielić w maszynce do mielenia mięsa razem z czosnkiem i cebulą. Liście laurowe, ziele i jałowiec zetrzeć w moździerzu. Dodać wszystkie przyprawy, dobrze wymieszać i spróbować czy jest wyraziste w smaku. Dolać wodę i wymieszać. Flaki namoczyć i dobrze wypłukać z soli przepłukując przez środek wodą. Nawinąć flak na lejek do robienia kiełbas (powinniście mieć taki w zestawie z maszynką). Po nawleczeniu flaka na końcu zawiązać supeł i zacząć nadziewać kiełbasy. Po wypełnieniu  flaka taką ilością mięsa jaka przypada na jedną kiełbaskę wyłączyć maszynkę i zamknąć kiełbaskę skręcając kilkakrotnie ściśle flak. Włączyć maszynkę i wypełnić kolejną porcją mięsa. Warto ułożyć mięso we flaku tak aby równomiernie i w całości go wypełniało.

Moją ulubioną wersją świątecznej białej kiełbasy jest ta po krótkim sparzeniu, upieczenie jej w piekarniku na rumiano i dodanie skarmelizowanej cebulki. Pycha!

Smacznego!



sobota, 23 marca 2013

Rolada z piersi indyka pastą z suszonych moreli, orzechów i bazylii

Na dzień dobry i na dobry weekend. Chwilę przed wyprawą na rynek po mięso na kiełbasę na święta, dzielę się tym co mi dzisiaj w głowie gra. Relację z produkcji odchudzonej białej kiełbasy zapowiadam oficjalnie na jutro.

A tymczasem... I need you tonight...miłego dnia proszę Państwa. Miłego dnia :)



A w ramach przygotowań na święta polecam wolno pieczoną pierś indyczą. Po takiej obróbce jest ciągle soczysta i świetnie będzie nadawać się na wielkanocne śniadanie.


Rolada z piersi indyka pastą z suszonych moreli, orzechów i bazylii

1 kg piersi indyczej
10 suszonych moreli
10 g orzechów ziemnych niesolonych
kilka listków bazylii
dwie łyżki oliwy
sól, pieprz
sznurek do związania mięsa

Rozgrzewamy piekarnik do 150 stopni Celsjusza. Pierś z indyka rozcinamy na jak największy płat o grubości około 1 cm. Należy to zrobić rozcinając w poprzek włókien i nie docinając do końca mięsa. Po takim zabiegu otrzymamy duży płat mięsa. Rozbijmy go tłuczkiem do mięsa tak aby powierzchnia jeszcze się zwiększyła, ale uważajmy aby nie zrobić dziur w strukturze mięsa. Do blendera wsypujemy morele, orzechy, bazylię i wlewamy oliwę z oliwek. Miksujemy. Tak przygotowaną pastę rozsmarowujemy po całym płacie mięsa. Przyprawiamy do smaku i zwijamy mięso w rulon. Układamy roladę końcem zawinięcia do spodu i związujemy ściśle sznurkiem. Ważne aby tak związać mięso, żeby w każdym miejscu przylegało ściśle. Polewamy roladę odrobiną oliwy z oliwek, nacieramy dokładnie mięso i wstawiamy do nagrzanego piekarnika i pieczemy około 1,5 h.

Smacznego!


czwartek, 21 marca 2013

A ja Wam mówię, że idzie do nas wiosna...!!!!!!!


Zupa brukwiowo-selerowa



Czy też macie wrażenie, że to mimo wszystko ostatnie podrygi zimy? Ja się jej nie daję i niezależnie od ujemnej temperatury regularnie znikam z sąsiadką i mężem na nordica. Fajnie tak wysilić swoje leniwe, zasiedziałe przy biurku kości i po ponad godzinie szybkiego marszu powiedzieć, że zrobiło się coś fajnego dla siebie. Ostatnio też otaczam się motywatorami więc hasło "make it happen" wypełnia moje działania w tym tygodniu. I tak w ramach "spraw by się zdarzyło" wybrałam się dzisiaj w końcu na basen i  nagradzając się za wysiłek zaprosiłam się potem na kolację na pyszne sushi. Taki samodzielnie spędzony wartościowy wieczór, który naładował mi baterie na kilka dni. Bo czasem naprawdę warto pobyć samej ze sobą.

Muzycznie mam dla Was piosenkę, która niezmiennie jak tylko trafi do mojego odtwarzacza jest zapętlona i raz za razem wsłuchuję się w jej absolutną genialność. Tak też stało się i dzisiaj. Lubicie Zakka Wylde'a? Uwielbiam takie głosy.



Kulinarnie natomiast mam dla Was dzisiaj zimową zupę, ale obiecuję, że to będzie ostatni tej zimy rozgrzewający przepis.

Na lokalnym rynku znalazłam brukiew i seler naciowy i stwierdziłam, że to połączenie to strzał w dziesiątkę. Upieczona brukiew jest słodkawa i ma charakterystyczny posmak. Seler natomiast rozgrzewa i podduszony na oliwie z oliwek świetnie przełamuje mdławość brukwi. Dodatek pora, czosnku i rozmarynu sprawia, że ta zupa jest ciepła i aromatyczna.



Zupa brukwiowo-selerowa
(6 porcji)

ZUPA
1 kg brukwi
0,5 kg selera naciowego
1 por
1/2 główki czosnku
gałązka rozmarynu
2 litry wody
5 łyżek oliwy z oliwek
sól, pieprz
SOS
2 łyżki serka naturalnego
2 łyżki jogurtu naturalnego
1/2 łyżeczki chrzanu

Rozgrzej piekarnik do 200oC. Obierz brukiew i pokrój w 1 cm kostkę. Por wymyj i pokrój w 1 cm talarki. Wsyp pokrojone warzywa do miski i wymieszaj z 2 łyżkami oliwy. Ułóż na blasze papier do pieczenia i wysyp na niego równomiernie warzywa. Ułóż przekrojony w poprzek czosnek i oprósz wszystko solą i pieprzem, polej czosnek łyżką oliwy z oliwek i ułóż na nim gałązkę rozmarynu. Piecz aż warzywa będą miękkie i zrumienione - około 20 minut. Rozgrzej resztę oliwy i podduś do miękkości seler naciowy. Dodaj warzywa, wyciśnij czosnek z łupin, wlej wodę i zmiksuj na gładki krem. Serek, jogurt i chrzan dobrze wymieszaj. Wlej zupę do miski i udekoruj kleksem z serka.

Smacznego!

niedziela, 10 marca 2013



Na pocieszenie i na zaklinanie tego co jest za oknem... brrrrrrrrrrrrr :(


sobota, 9 marca 2013

Łosoś z grilla z salsą warzywną i orzechami ziemnymi

Ostatnio wszystko dzieje się pod szyldem dawania drugiej, a może i kolejnej już szansy. Takiej szansy dawanej sobie samej.

Kiedy ostatnio zrobiliście coś dla siebie takiego, że zaczęliście lubić siebie jakby trochę bardziej?

Wzięcie spraw w swoje ręce nie jest łatwe. Zmierzenie się ze swoimi marami jeszcze trudniejsze, ale w głowie krzyczy 'jak nie teraz to kiedy?' i konsekwentnie się działa. Wszystko zgodnie z planem. Nowym planem. Więc się naprawiam raz za razem, tworząc lepszy dla siebie samej model.

Trzeba o siebie dbać, pielęgnować, rozwijać. Pilnować żeby nie stać w miejscu i nie marnować czasu na niepotrzebne rozpamiętywania o sytuacjach, które bolały kiedyś, o niespełnionych marzeniach, oczekiwaniach. Ten Pan z filmiku na dole co tak pięknie śpiewa powiedział kiedyś 'enjoy the struggle'. I taki mam zamiar. Wiedzieć gdzie iść i cieszyć się tą drogą - taka moja nowa filozofia życiowa. Na razie sprawdza się wybornie.

A tak w ogóle cały tydzień był pod znakiem Pearl Jam, więc nie ma innej opcji... muszę się podzielić z Wami moim odkryciem. Nie wiem czemu do tej pory moje uszy na ten kawałek nie natrafiły. Piękny!!!





W ramach kulinarnych nowych szans kupiłam dzisiaj seler naciowy i sprawdziłam czy na pewno go nie lubię. Co tu dużo mówić... lubię go bardzo! Zestawienie smaków jest wyborne i całość komponuje się w bardzo pyszny i zdrowy obiad. Szczerze polecam!

Łosoś z grilla z salsą warzywną i orzechami ziemnymi
(przepis na 2 osoby)

Składniki:
2 porcje filetów z łososia
3 łodygi selera naciowego
1 czerwona papryka
1 czerwona papryczka chilli
1/2 cukinii
5 pomidorków koktajlowych
1 szalotka
szczypior
garść orzechów ziemnych prażonych niesolonych
sok z 1/4 cytryny
sól, pieprz
oliwa z oliwek


Seler pokroić w nie za grube talarki. Paprykę i cebulę pokroić w piórka a cukinię i pomidorki w ćwierć talarki. Po wydrążeniu pestek z chilli pokroić ją w krążki. Na patelni rozgrzać oliwę z oliwek, zeszklić cebulę, dodać seler i smażyć 3-4 minuty na średnim ogniu. Dodać pozostałe warzywa, orzechy i skropić cytryną, doprawić i smażyć do momentu kiedy papryka będzie al dente. W międzyczasie rozgrzać patelnię grillową z oliwą z oliwek. Rybę położyć na patelnię skórą do dołu. Jak będziemy widzieć, że mięso ścięło się w 1/3 grubości ryby przewrócić na drugą stronę i smażyć do momentu aż cały łosoś się zetnie. Czas smażenia zależy od grubości kawałka.

Gotową salsę wyłożyć na talerz, posypać szczypiorkiem a na wierzch położyć pysznego łososia.

Smacznego!



czwartek, 7 marca 2013

Prosto... o własnym piwie :)



Namówiłam M. na notkę. Lubię kiedy opowiada o piwie... a więc zapraszamy :)

Od dawna wyznaję zasadę, że robić cokolwiek można tylko na dwa sposoby: porządnie albo wcale. Czas spędzony w kuchni nie jest wyjątkiem: jeśli już stać przy garach, to przez kilka godzin. Jeżeli mieszać, to wielką drewnianą łyżką. Najlepiej w garnku zajmującym trzy czwarte kuchenki.

Dlaczego warzę piwo w domu? Bo lubię. Bo odstresowuje mnie skupienie się przez sporą część dnia wyłącznie na jednym zadaniu. Bo ten proces jakoś szczególnie fascynował mnie już na studiach (i wbrew pozorom, nie tylko od strony konsumpcyjnej). Bo jeśli chodzi o smak i jakość, to mniej więcej tak jak z chlebem: w większości sklepów można kupić głównie biały, pszenny, z polepszaczami, niezbyt zdrowy, szybko się psujący i smakujący tak samo. Kiedy prawie osiem lat temu warzyłem po raz pierwszy, w Polsce bez problemu można było kupić tylko piwo mokre, żółte i z bąbelkami, produkowane przez 3 wielkie koncerny i nie różniące się absolutnie niczym. Na moje szczęście, miałem już wtedy za sobą pierwszą wizytę w Belgii i kiełkującą świadomość, czym jest kultura piwa. W mojej własnej kuchni i w kwestii chleba, i piwa ogranicza mnie jedynie wyobraźnia i umiejętności. A efekty cieszą niezmiennie, mimo, że kupić dobry chleb i ciekawe piwo jest już zdecydowanie łatwiej niż kiedyś.

Do domowego piwowarstwa potrzeba minimum prostego sprzętu: duży garnek, solidna łycha albo mieszadło, wiadro – fermentor z plastiku przeznaczonego do kontaktu z żywnością, drugi z otowrkami w dnie do filtracji, kawałek wężyka, cylinder miarowy (tzw. menzurka) i areometr, prosty przyrząd do pomiaru zawartości ekstraktu w brzeczce. Surowce to woda, słody (ziarna zbóż poddane kontrolowanemu, odpowiednio zatrzymanemu procesowi kiełkowania i obróbce termicznej), chmiel i drożdże, a także dodatki zależne od stylu piwa – np. płatki dębowe, kolendra, skórka gorzkiej pomarańczy, owoce... Zamiast słodu można użyć ekstraktów słodowych – to mniej więcej jak gotwanie zupy z torebki, daje ograniczone rezultaty, ale jest dobrym treningiem i pozwala poznać proces. W skrócie, zadanie piwowara polega na tym, żeby ześrutowane (rozdrobnione) słody zmieszać z wodą i przetrzymać odpowiednio długo w temperaturach optymalnych dla pracy zawartych w ziarnie enzymów, których głównym zadaniem jest przekształcenie skrobi w cukry proste. Ten etap to zacieranie, w którego wyniku po przefiltrowaniu otrzymujemy brzeczkę (i młóto, czyli resztki ziaren, swoją drogą po wystudzeniu będące idealnym dodatkiem do chleba). Następnie brzeczkę gotujemy, przyprawiając ją odpowiednio chmielem, chłodzimy i zaszczepiamy drożdżami piwowarskimi. Ich zadanie to przekształcenie cukrów w alkohol i przy okazji wytworzenie kilku innych związków chemicznych, wpływających na smak i aromat piwa. Etap, w którym drożdże bardzo intensywnie pracują, to fermentacja burzliwa – dla odróżnienia od cichej, której zadaniem jest ‘uspokojenie’ piwa, ustabilizowanie zachodzących w nim procesów chemicznych, pozwolenie resztkom drożdży opaść w fermentorze. Po cichej fermentacji ściągamy tzw. zielone piwo znad osadu drożdżowego, dodajemy wyliczoną porcję glukozy, którą drożdże w butelkach przerobią na dwutlenek węgla, czyli bąbelki – i butelkujemy. Refermentacja w butelkach trwa od 3 tygodni do nawet kilku miesięcy. Potem pozostaje już tylko cieszyć się efektem.

W sobotę postanowiłem uwarzyć piwo żytnie i przy okazji przypomniałem sobie, jak piwowarstwo uczy pokory i jak ważne jest kontrolowanie wszystkich parametrów procesu – słód żytni okazał się być trudnym przeciwnikiem, bo nie dość, że jest pozbawiony łuski (kluczowej w procesie filtracji), to jeszcze daje bardzo kleisty zacier, gęstniejący wraz ze spadkiem temperatury. Po wielu zabiegach, do fermentora trafiło tylko 13 z oczekiwanych 20 litrów brzeczki. Już następnego dnia musiałem zostawić ją pod opieką Agaty i wyjechać na tydzień, ale ponoć i pod jej okiem drożdże nie próżnują, czego dowodem piana w fermentorze. Czyli za kilka tygodni możecie spodziewać się relacji z pierwszych analiz sensorycznych ;)

I jeszcze jedno: domowe piwowarstwo jest całkowicie legalne (nie wolno jedynie sprzedawać uwarzonego w ten sposób piwa), i – pomijając eksperymenty takie, jak mój sobotni – naprawdę proste. Świat smaków, aromatów i kolorów piwa jest praktycznie nieskończony i dobierając odpowiednio surowce, czas i inne parametry poszczególnych etapów, możemy uwarzyć piwa tak różne jak Bière blanche i Porter bałtycki. Internet jest pełen receptur, porad, sklepów ze sprzętem i surowcami, wystarczy poszukać. Satysfakcja z syknięcia wydobywającego się spod pierwszego kapsla pierwszej otwartej butelki – gwarantowana. I rosnąca z każdym łykiem.